Czy jest za wcześnie, aby nazwać 2024 rok rokiem powrotu komedii romantycznych? Filmy takie jak „Anyone But You” (który, żeby być sprawiedliwym, jest z 2023 r.), „The Fall Guy”, „The Idea of You” i inne pomogły utorować pas startowy, ale „Fly Me to the Moon” mogło wykorzystać go jako platformę startową, aby osiągnąć jeszcze większe wyżyny. Po sekwencji napisów początkowych (która sama w sobie stała się ostatnio zapomnianą sztuką) przygotowującej grunt pod wyścig kosmiczny, który miał zdominować większość lat 50. i 60., poznajemy dyrektora NASA Channinga Tatuma, Cole’a Davisa, we wczesnym, definiującym jego postać momencie: podczas testów przed zbliżającym się startem Apollo nieoczekiwany wyciek bezwonnego, bezbarwnego i wysoce łatwopalnego gazu zmusza techników do pośpiechu w poszukiwaniu schronienia. Wszyscy oprócz Cole’a, który improwizuje przestarzałą metodę znajdowania uszkodzonego sprzętu, aby załoga mogła wrócić do pracy… aż do momentu, gdy o wiele większa kula ognia okazuje się nieuchwytna. Jest coś takiego jak zbytnie przywiązanie do swojej pracy. Na szczęście los ma na myśli dokładnie niewłaściwą osobę, która zrównoważy naszego uporczywie nieustraszonego, sztywnego i okropnie sztywnego wannabe astronautę.
Drugą połowę tej komedii romantycznej z pozorną łatwością podtrzymuje Scarlett Johansson jako Kelly Jones, niewątpliwie guru reklamy/oszustka w stylu Dona Drapera z własną burzliwą przeszłością i ugruntowaną historią uciekania się do nieuczciwych środków, aby skutecznie sprzedać swoje marki na boisku. Podczas gdy prosty, szczery światopogląd Cole’a można wyraźnie odczytać z odległości wielu mil — nawet z orbity — Kelly jest jego dokładnym przeciwieństwem. Bezwzględna, sprytna i intuicyjna do przesady, jej wprowadzająca scena podobnie ustanawia wszystko, co musimy wiedzieć o tej nieprzewidywalnej karcie. Po tym, jak wczesny plan się nie powiedzie, zostaje zwerbowana przez podejrzanego urzędnika rządowego Woody’ego Harrelsona, Moe Berkusa, aby pomóc niedofinansowanej i niedostatecznie obsadzonej NASA „sprzedać księżyc” coraz bardziej niezainteresowanej opinii publicznej i skąpym dobroczyńcom politycznym. Jej nieuniknione, urocze spotkanie z Colem to pierwszy z wielu zachwycających momentów, w których iskrzą (w każdym tego słowa znaczeniu), artystycznie wyznaczających ton wspólnego wątku, który łagodzi przewidywalność gorącą chemią między obiema gwiazdami.
To powiedziawszy, „Fly Me to the Moon” nie może całkiem utrzymać płynne przejście między historycznym dramatem, który rozwija się jako tło, a historią miłosną w jego sercu — co jest skomplikowane, gdy biznes miesza się z przyjemnością. Kiedy znajdują się w konflikcie co do tego, jak najlepiej utrzymać program Apollo NASA w ruchu i utrzymać jego znaczenie, sztywny, rzeczowy Cole jeży się na bezwstydną (ale skuteczną) strategię Kelly’ego, obejmującą kampanie reklamowe, sesje zdjęciowe i powiązania z Tang. Ironią losu jest to, że ten świadomy marketingowo film potrzebuje całej godziny, aby faktycznie dotrzeć do swojego głównego marketingowego haczyka: sekretu Kelly’ego (i w dużej mierze fikcyjne) misja sfingowania lądowania na Księżycu w stylu Kubricka jako plan awaryjny. Od tego momentu ten środkowy akt nie może w pełni wydobyć z tej zdrady w plecy całego dramatyzmu, jaki jest wart, zamiast tego dryfując po wielu innych przyjemnościach.